Przekąsiwszy, wyjaśniam Nietajence pojęcia "Kwasy Kuwasy"
Jest takie miasto Pcim..., ale nie o tym chciałem pisać
Otóż dnia pańskiego 7 września kolektyw udał się zwiedzić między innymi Kolegiatę w Tumie, zwaną potocznie przez rdzenny lud "zameczkiem"
Kolegiatę zwiedzaliśmy dość długo. Straciłem poczucie czasu więc nie wiem dokładnie ile, jednak czas ten mimo, iż miły dla mojego żołądka byl nieskończenie długi. Wspomnę na swoją obronę, iż nie jadłem co najmniej od 2 godzin, a śniadanie tegoż dnia było niezmiernie lekkie: pęto kiełbasy, 4 skromne bułki, 7 cukierków, 2 morele ( gdyz jedną podarowałem przeuroczej organizatorce) baton, obwarzanek od Don Tomassa i coś co leżało na szafce w pokoju – kształt nieregularny w smaku lekko kwaśne. Po tak skromnym sniadaniu logicznym był fakt, iż tak mała porcja energii nie wystarczy na długo. Dlatego też, delikatnie zasugerowałem posiłek regeneracyjny. Niestety owym szczęściem nie mogłem napawać się od razu, albowiem w sąsiedztwie kolegiaty znajdował się skansen wiejski, który oczywiście zwiedziliśmy. W tym przypadku słowo "zwiedziliśmy" będzie wielkim nadużyciem gdyż wycieńczony niemiłosiernie ponad dwugodzinnym brakiem dostaw surowca w okolice mojej jamy ustnej – opadłem z sił i przycupnąłem na ławeczce tuż przed skansenem. Na domiar złego ów przybytek zwany wylęgarnią smaków znajdował się ponad 500 metrów od skansenu. Dlatego też przysiadłem na ławeczce. Ach...cóż to był za odpoczynek !!! Promienie słoneczka delikatnie pieściły moją zszarganą twardą ośrodkową (Ośrodek Boruta) wodą twarz, z telefonu sączył się audiobook "Pan Samochodzik i Templariusze", a w głowie na przemian zmieniały się jakże miłe memu sercu obrazy...pizza z salami, serem, pieczarkami i papryką, co jakiś czas przeleciał pięknie wysmażony stek z cebulką, golonka ociekała tak pięknie iz nawet to poczułem, jak się okazało była to tylko ślina
Oczekiwanie umiliła i skróciła mi Panna Monika, która najprawdopodobniej wywabiona zapachami z moich widziadeł przysiadła się do mnie. Po dłuższej chwili wyłoniła się cała grupa i spokojnie poszliśmy zrealizować dość ważny punkt programu – POSIŁEK !
Przydrożna karczmo – oberża znajdowała się tuż przy drodze, jednak ilość chętnych do skorzystania z jej usług mógłbym porównać do ilości palców u drwala i to tuż po wypadku z piłą łańcuchową. Co tu dużo pisać byliśmy jedynymi klientami. Kolektyw nasz był na tyle liczny, iż gospoda nie była w stanie przyjąć tak dużej ilości gości w taki sposób abyśmy wszyscy razem siedzieli przy jednym stole. Zrobiliśmy zatem malutką rewolucję a`la Magda Gessler i złączyliśmy cztery stoliki w jeden rząd. Zasiedliśmy niemal jak na obradach plenum. Uradowana kelnerka notabene bardzo miła, na widok takiej ilości ludzi i prawdopodobnie tygodniowego utargu przywitała nas mile po czym wyciągnełą swój podręczny notesik celem zanotowania naszych życzeń. Dodam, iż menu było jak nasi posłowie – mało skomplikowane i mało widoczne. Otóż dania serwowane tego dnia wypisane były kredą na deskach i nie ukrywam trzeba było wytężyć wzrok aby dostrzec jakie skarby kryje ów przybytek.
W tym miejscu drodzy czytelnicy mała dygresja. Otóż będąc w lokalach i widząc zawartość menu mamy dwa wyjścia. Pierwsze tzw. "na pewniaka" czyli zamówienie posiłku, którego nazwę i smak znamy i w 90 % jesteśmy pewni że otrzymamy mniej więcej potrawę którą zdołamy zjeść. Owe 10% niepewności to inwencja kucharza.
Sposób drugi to spróbowanie czegoś, czego nazwa budzi zainteresowanie, intryguje, rodzi domysły, ale nie koniecznie budziła będzie apetyt juz po przyniesieniu przez kelnera.
Na marginesie dodam, iż w kwestii spozywania posiłków poza domem wyznaję zasadę "mniej więcej wiem co jem" i źle na tym nie wychodzę. Dlatego też po przeczytaiu menu w mojej głowie zrodził sie plan – żurek w chlebie + pierogi + coś do jedzenia jeśli nie wystarczy. Bezpiecznie i bez fajerwerków. Żołądek zaburczał dając znać, iż całkowicie zgadza się z przedmówcą (mózgiem).
Niestety wsłuchawszy się w naszą watahę, zauważyłem iż znalazły sie w niej jednostki aspołeczne, które nie podążąły za jedynie słuszną linią partii, i postanowiły spróbować coś o tajemniczej nazwie, oraz równie tajemniczym smaku. Postanowiłem, iż kulinarnie zaszaleję i również spróbuję miejscowego hitu ( przynajmniej cenowego, bo była to najdroższa potrawa).
Ach...cóz to był za bład – ale o tym za chwilę...
Kiedy nasz jadłopodawacz oddalił się do gotowalni, aby tam jadłosprawiacz piorunem obiadyniec nagrzmocił, obywatel Johny stwierdził słusznie, iż warto zaczerpnąc nieco z ludowej tradycji, odwołać się do tutejszych legend (Kuwasa) i owe nazwy potraw zmodyfiować. Wtedy właśnie wpadł mi do głowy koncept, iz skoro zamówię jedzenie obarczone ryzykiem dobrego smaku (przysłowiowy kwas), a obywatel Johny zaproponował Kuwasę – to potrawa winna się nazywać KWASY KUWASY !
I tak właśnie bracie Nietajenko poznałeś sekret i znaczenie tych tajemniczych słów, ale kontynuując:
Moje kłopoty dopiero nadchodziły, otóż nie dość że byłem najbardziej wygłodniały z całego stada, nie dość że dośc szybko złożyłem zamówienie to....nie otrzymywałem swojego posiłku. Wszyscy wkoło dostawali swoje wymarzone potrawy, a mnie jednemu nie przynoszono nic prócz szklanki trunku... Kuwasa !!! to jego sprawka !!!
Doszło do tego, iż wszyscy zdążyli zjeść a mojego żarła jadłosprawiacz nie nagrzmocił w ogóle !!
Jadłopodawca rzekł bowiem, iż skończyły się owe kartoflane kulki z nazwy podobne zupełnie do niczego, jak sie okazało potem w smaku również.
Ach gdyby był wtedy z nami obywatel Kuryłło "postrach gastronomii" pewnie sprawa potoczyłaby się zupełnie inaczej....