Nigdy jakimś wielkim fanem
Judas Priest nie byłem ale poprzednia płyta spodobała mi się bardzo a i koncert w Łodzi zaliczyłem. Mając na uwadze pozytywne recenzje najnowszej płyty Brytyjczyków zakupiłem ją sobie.
Wrażenia wspaniałe. Lata lecą a panowie nie starzeją się muzycznie w ogóle, a poziom, który prezentują jest nieosiągalny dla innych.
Już pierwszy numer
Firepower powala swoją mocą. świetny thrashowy riff na początku, potem mocne wejście
Halforda a w środku wymiana solówek raz bardzo melodyjnie i łagodnie a drugi mocno, znów ocierając się o klimaty bliskie
Slayerowi na przykład. Kapitalny otwieracz. Jeszcze dobrze nie odetchnęliśmy a tu już leci
Lightning Strike typowe judasowe granie, bardzo szybkie z mocną gitarą i chwytliwym refrenem. Następnie nieco zwolnienia ale ciężar niesamowity!
Evil Never Dies, troszkę przypomina mi to
MEGADETH. Oczywiście świetna solówka musi być! W następnej piosence
Never The Heroes panowie za cel postawili sobie aby publika mogła głośno wykrzywiać refren na koncertach. Chyba najbardziej melodyjny kawałek na płycie. Transowe klawisze na początek, wejście perkusji i wyraźnie słyszalny podkład basu... Lecimy z koksem aż do refrenu aby wykrzyczeć razem z
Robem neverdehirołs!!!
Po tej dawce melodyjnego heavy, znów coś mocniejszego w postaci
Necromancer. Agresja z jaką
Halford wykrzykuje kolejne wersy jest niesamowita. Ciężar, szybkość, agresja! Czy ci faceci naprawdę podchodzą pod 70.? Po
Necromancer piosenka, do której początkowo ciężko mi się było przekonać ale z każdym odsłuchem było lepiej. Duch
Black Sabbath czuć na odległość. Jakby ten kawałek (
Children Of The Sun) był autorstwa
Iommiego i
Butlera nie zdziwiło by mnie to. W żaden sposób nie traktuję jednak tego jako zarzut. Dzieci słońca umarły jeden po drugim a my słyszymy cudowną muzyczną frazę
Guardians, która płynnie przechodzi w
Rising From Ruins. Mocne bębny ostry riff i przepiękna solówka. Przed nami drugi najbardziej melodyjny kawałek na płycie. Do tego świetny śpiew
Halforda! Ciarki na plecach! Po tym utworze kolejny
Flame Thrower. Właściwie jedyny, do którego nie za bardzo mogę się przekonać. Nie to, że jest zły ale czegoś mi w nim brakuje. Ok, przeleciał i zaczyna się
Spectre. Mroczny, ciężki słuchając go nieodparcie mam wrażenie, że zaraz coś się wydarzy, coś nie koniecznie przyjemnego... Nastrój fantastyczny a pod koniec znów super solówki.
Traitors Gate wygrywa za to w kategorii najbardziej maidenowy kawałek na płycie. Początkowy riff niczym z
The Wicker Man a później wokaliza, której z pewnością
Maideni nie powstydzili by się! Podoba mnie się to! O pojedynkach gitarowych nie wspomnę! Nie poddamy się wołają panowie z
Judas Priest. Tak właśnie traktuję kolejną pozycję w postaci
No Surrender. Młodzieńczy wigor, piękne melodie i przekaz:
JESTEśMY DZIADKAMI ALE SIę NIE PODDAMY!!! Powoli dobijamy do końca.
Lone Wolf to kolejny kawałek z
Sabbathowym DNA we krwi.
Halford w mojej opinii w tej kompozycji nawet zbliża się do tego co prezentuje
Ozzy. Ta piosenka to nie mój faworyt ale muszę przyznać, że z każdym odsłuchem idzie bardziej na plus. No dobra, w końcu trzeba trochę odpocząć i podać parę łagodniejszych dźwięków... Ballada
Sea of Red kończy album. Kończy go jednak w wielkim stylu. Piękna gitara akustyczna na początku i czyściuteńki śpiew
Halforda a potem mocniejsze wejście... Rozkoszujmy się jeszcze tymi dźwiękami...
Muzyka cichnie, odtwarzacz zatrzymuje się a my chcemy płytę nastawić raz jeszcze. Tylu wspaniałych dźwięków nie słyszałem już dawno. Szkoda, że takie zespoły z oczywistych względów powoli będą schodziły ze sceny...
Ocena: 9,5/10